El tercer día en Rurre, soñando con el Amazonas, pero parece que no me será concedido este privilegio. El maldito Western Union me obliga irme a La Paz en la búsqueda del Santo Grial moderno. Paso un día perezoso, el calor funde las calles. Mañana me espera un viaje de 20 horas... Hay que descansar, sobre todo después de una noche en vela debida al ruido de una fiesta en el hostal y como no, otro puñetero gallo de m........ . Si tuviera un rifle, les juro que todos estos malditos animales terminarían en una olla. No entiendo por qué no se larguen al campo con su canto de mierda en vez fastidiar por la ciudad. Nota bene, ¿de dónde salen por aquí los hijos de la gran gallina?
2011-09-14
Una pequeña nota de presencia
0 comentariosParece que continuar mis bobadas en este blog es inevitable. Tres años después de la Argentina y del Japón, vuelvo a torturar a mis queridos amigos con mis visiones de este mundo tan alucinante.
El desarrollo de mis aventuras viajeras va al revés por falta de medios de transcribirlas en su debido momento.¡Suerte y paciencia!
Publicado por
Hipoctopus
en
19:09
2008-11-03
W poszukiwaniu zaginionego Graala
0 comentariosNie wszystko złoto co się świeci. Nie cała Argentyna to perfekcyjna scena do tango i romantycznych porywów. Czasami trzeba się zderzyć z brutalną rzeczywistością, zwłaszcza w momencie poszukiwania tak rozchwytywanych dóbr ja bilet na autobus do La Plata, stolicy prowincji Buenos Aires oddalonej o jakąś godzinkę jazdy z Paseo Colón. Sobota. Piątkowe doświadczenie nakazało nam udać się w ten piękny poranek do miejsca gdzie kupuję się bilety na autobus, jakieś osiem przecznic od przystanku, przy którym zatrzymuje się 129. Po dotarciu na miejsce, okazało się, iż w sobotę, jak nakazuje robotnicza tradycja, dzień odpoczynku, a więc kioski z gazetami pozamykane. Czy więc przeciętny Argentyńczyk wyłączony jest życia publicznego na czas weekendu? Czy poranna kawa i gazeta oznaczają zamiennik w postaci szklanego ekranu i skazanie na dziesięciominutowe wiadomości każda? (skrótów nie ma, zaznaczam). W sumie w niedzielę i tak futbol, więc po co ta gazeta... Pełni nadziei, ufni w wyrozumiałość argentyńskiego systemu transportu publicznego (daremne żale, próżny trud... teraz już wiemy, że na nic się nam ta nadzieja zdała), zapytaliśmy pana kierowcę czy u niego nie można by przypadkiem nabyć biletu... Tu uwaga, raz można raz nie, zależy od dziwnych okoliczności indywidualnych, które rządzą się sobie tylko znanymi prawami. Najwidoczniej pan kierowca był tego dnia w złym humorze, bo zignorował maszynkę na monety i jednoznacznie dał nam do zrozumienia, że biletów nie ma. Won mi stąd.. Podreptaliśmy zatem w miejsce, gdzie według wskazówek uroczych dziewczątek z przystanku, powinno było być możliwe nabycie tego luksusowego towaru. Nie było możliwe, i kolejne dziesięć przecznic na północ, wycieńczeni, spaleni słońcem, które wyziewa rakotwórcze substancje przez dziurę ozonową na Antarktydzie, a to tutaj tzw. rzut beretem (nie, nie moherowym, za gorąco) nie należy zapominać (zbliża się lato i wszelkie prognozy pogody ostrzegają przed ryzykiem letniego zamieniania się w brunatną skwarkę), dotarliśmy do ziemi obiecanej: dworca autobusowego. Tam na pewno istnieją oazy biletami do La Plata płynące. Rzeczywiście, były. Nabyliśmy, ale po przedreptaniu dworca i okolicznego placu dwa razy w tą i z powrotem , jako że nikt nie był w stanie udzielić odpowiednich wskazówek co do miejsca odjazdu zaczarowanego pojazdu, prawie się poddaliśmy, a tu nagle: o cudzie! Wyrasta nam przed oczami i autobus i kolejka i kasa biletowa.... Dlaczego dopiero teraz? Czy odpowiednie oznakowanie terytorium, podanie odpowiednich wskazówek, tudzież możliwość kupna biletu u pana kierowcy, jeśli w pobliżu nie ma kasy, to tak wiele? Co zawiodło? My czy argentyński sposób myślenia, bądź organizacji? Resztkami sił dotarliśmy na dni baskijskie do La Platy, gdzie okazało się, że jednak to nie my zawiniliśmy ale system, bo lokalni przyjaciele musieli pokonać podobne przeszkody aby wyruszyć w upragnioną podróż poza granice stolicy.
No es oro todo lo que reluce. No toda la Argentina es una perfecta escena de tango y de impulsos románticos. A veces, hay que chocar con la dura realidad, sobre todo a la hora de buscar los bienes tan solicitados como un boleto del colectivo de la Costanera rumbo a la Plata, la capital de la provincia de Buenos Aires ubicada a una hora de viaje desde el Paseo de Colón. Un sábado. La experiencia del viernes nos mandó aquella lindísima mañana al sitio donde habitualmente se venden los boletos para ese colectivo, unas ocho cuadras desde el sitio en el que para el 129. Después de alcanzar el lugar, resultó que los sábados, al dictado de la tradición obrera, el día de descanso, todos los kioskos de prensa (y boletos) están cerrados. ¿Quiere decir ello que un argentino medio está al margen de la vida pública del país durante el fin de semana? ¿Será la pantalla y la condena a las noticias de diez minutos cada una el digno substituto del café y el periódico matutinos? (aclaro que las noticias breves no existen por aquí, igual que no existen las noticias internacionales, ni largas ni breves). De todas formas, los domingos el fútbol, de modo que ¿para qué este desdichado periódico al que tanto me atengo...?
Llenos de esperanza, confiados en la indulgencia del sistema argentino de transportes públicos (ahora ya sabemos que todo en vano...), preguntamos al señor chófer si, por casualidad, se podía adquirir el boleto en el vehículo mismo. Aquí cuidado: a veces sí, a veces no... Me atrevo a constatar que eso depende de las extrañas circunstancias individuales que se rigen por las leyes conocidas tan sólo por ellas mismas. Obviamente, el señor chófer tenía un mal día porque ignoró por completo la máquina a monedas para emitir el boleto y nos dejó a entender, claramente y sin dudar, que allí no había ningún boleto ni nada. Arrastramos nuestras ya medio muertas patas a un lugar donde, según las explicaciones de unas encantadoras señoritas, fuera posible la adquisición de esta mercancía de lujo. No, no fue posible ni allá ni diez cuadras al norte, donde arribamos a duras penas, asados por el sol, el repartidor gratis del regalo cancerígeno a través del agujero de la capa de ozono en la Antártida, aquí a la vuelta de la esquina, vamos (no hay que olvidar que el verano está por llegar y todos los pronósticos televisivos advierten sobre los riesgos de convertirse en los karramarros lentamente tostados); llegamos como decía antes, a la tierra prometida: la terminal de los colectivos. Allá deben de existir los oasis que manan los boletos a La Plata. De hecho, sí que existían. Nos convertimos en los felices dueños de los pases a La Plata después de atravesar toda la terminal y la plaza adyacente tan sólo dos veces, dado que nadie era capaz de indicarnos el lugar de la salida del vehículo mágico. Estuvimos a punto de rendirnos y volver a casa; sin embargo, de repente: ¡oh, milagro! Aparece como si nada el colectivo, y la cola, y la taquilla... -¿Por qué ahora?- ¿Serán las indicaciones en el territorio desconocido información inadecuada, o la posibilidad de comprar el boleto de las manos de un amable chófer del colectivo a falta de la taquilla, tanto pedir? ¿Qué es lo que falló: nosotros, el pensamiento argentino, su organización? Con las fuerzas casi extintas, por fin llegamos a las jornadas vascas en La Plata donde nos fue dado un momento de gloria: ¡no fuimos nosotros! ¡Fue el sistema! Nuestros amigos autóctonos habían tenido que combatir obstáculos parecidos para salir a la Plata, convertida en un destino de ensueño apenas alcanzable una mañana de sábado.
Sobre las siguientes curiosidades acerca de la casa: algunas baldosas en la ducha se caen a pedazos y las bombillas fundidas fueron heroicamente eliminadas después de un largo momento de duda sobre el funcionamiento de los halógenos locales. Con todo, la manilla de la puerta de entrada sigue pegándose con tenacidad a mis manos cada vez que salgo afuera. De momento, no contabilizo más daños materiales.
Publicado por
Hipoctopus
en
20:22
Etiquetas: argentina, argentyna, buenos aires, la plata
2008-10-27
Mistrz i Małgorzata
0 comentarios






Maestro y Margarita, la versión en castellano
Maestro y Margarita
2008-10-26
¨Gryl¨ po argentyńsku
2 comentariosNo, ale po kolei. Nasza odyseja rozpoczęła się już w metrze, bo dotrzeć do Ramos Mejia, małego miasteczka na peryferiach stolicy to była sztuka. W Argentynie wiele rzeczy zadziwia przeciętnego Europejczyka. Są to drobiazgi, ale jednak nie do pomyślenia w naszych rejonach. Jedne wybitnie denerwują, drugie mile zaskakują. Powszechnym problemem w Buenos Aires jest brak monet peso, a więc są one na wagę złota i każdy mieszkaniec miasta skwapliwie kolekcjonuje owe centavos jak skarby, aby korzystać z luksusów argentyńskiego transportu publicznego: metra i autobusów, w których banknotów nie poważają. Na stacji metra, zwanego tutaj subte (od subterráneo, podziemny) ustawiwszy się grzecznie w kolejce, miły pan pokazuje nam otwarte przejście do metra. Zdziwienie...-Czemu to? -Bo, nie ma monet...Nawet jeśli płaci się banknotem , to i tak nie można wydać reszty, a zatem za darmo. Miły to gest w stronę zwykłego obywatela. W Europie byłoby odwrotnie. Po pierwsze, nie zabrakłoby monet, po drugie można by zapłacić banknotem, a że reszty nie ma, to już nie nasz problem, a za darmo ma nic...W metrze stuletnie wagony, z drewnianymi ławkami...
Kolejny etap podróży, to kilometrowa kolejka po bilet na pociąg, tu już monet nie brakuje...Pociąg jak to pociąg, ale ten argentyński skrywa pełno tajemnic. Mario, znając nasze gusta, przezornie poprowadził nas do sedna sprawy- wagonu dla rowerów, nie dla siedzących gdzie zbierała się cała okoliczna śmietanka: wędrownych grajków, młodzieńców sączących piwo z wielkich butli i popalających marysię, panów w średnim wieku obnażających swoje nieistniejące co prawda, wdzięki śpiewacze, twarze wszelkiego koloru, najróżniejsze rysy, postury, odzienie. Jednym słowem: wesoły wagon, brakowało mi tylko partyjki pokera i zakładów na kolejny mecz Boca Juniors versus River Plate. Zainteresowanie stronami było obopólne i prawie zaprzyjaźniliśmy się z miłymi młodzieńcami ofiarowującymi nam piwo z gwinta...
Po godzinnej prawie przeprawie w tych to okolicznościach, dotarliśmy do naszego przeznaczenia, tzn. jeszcze tylko brakowało jakieś 10 przecznic do przemaszerowania, no ale tutaj to drobiazg, średnio daleko jak mawiając co niektórzy tutaj. Nabywszy po drodze kolejną butelkę wina, uzbrojeni po zęby, triumfalnie wkroczyliśmy na nieznajomy teren. Po krótkiej wymianie formalności z jakimiś dziesięcioma osobami, przeszliśmy do rzeczy, czyli do otwarcia pierwszej butelki. A potem, losy potoczyły się już same, a towarzystwo podzieliło się na obóz tarasowy i parterowy, a że ja będąc w tym ostatnim, dotarłam na szczyt, kiedy z asado pozostało marne skrzydełko, a więc moja konkluzja brzmi: moje pierwsze asado bez sprobowania czegokolwiek mięsnego, było genialne.
Parę godzin później, we wczesnych godzinach porannych, przemili organizatorzy asado postanowili przybliżyć nas do autobusu, co oznaczało odyseję powrotną. Soraya i ja, z racji naszej delikatnej kondycji płci niby słabej, dostąpiłyśmy zaszczytu podróżowania w szoferce, a cała reszta osobników męskich, została zgodnie załadowana na plandekę, co stanowczo wyglądało nie jak Buenos Aires, ale jakieś odległe miasteczko w Meksyku, gdzie ten środek masowego transportu stanowi widok nader codzienny. Wydaje mi się, ze po dwóch godzinach dotarliśmy w końcu na Av. Independencia. Nie muszę oczywiście wspominać, że kolejny dzień, sobota, spędziliśmy wykończeni, uwaleni na łóżku, słuchając nostalgicznego tanga, a w tą i z powrotem... Salud!





Barbacoa a la argentina
Bien, os sigo contando que el viernes pasado nos fue concedido el honor de participar en el primer asado o parillada, como prefieren algunos, a la argentina. Todo ello gracias al indestructible Mario que suele celebrar fiestas varias hasta la madrugada misma independientemente del día de la semana, para luego recorrer el interminable laberinto de calles de Buenos Aires, en los interminables medios de transporte público para al final alcanzar el dulce hogar. ¿Dónde? Nadie lo sabe. Entonces, el reamable, gracioso a-la-argentina Mario decidió hacernos entrar en otro grado de conciencia invitándonos a un asado, fuera de la ciudad, para que por fin pudiéramos aspirar otros aires y fraternizar algo más con el pueblo argentino.
Empecemos por el orden cronológico de nuestras peripecias por el hemisferio sur. Nuestra odisea comenzó en el Río de la Plata... No, es una broma, homenaje a Les Luthiers... Entonces, comenzó en el subte, metro de aquí, para alcanzar Ramos Mejia, una pequeña ciudad periférica de la capital. En Argentina hay muchas cosas que sorprenden al europeo medio, unos detalles difíciles de imaginar por nuestras tierras, sean polacas o vascas. Algunos de ellos te hacen subir por las paredes, otros te hacen quedar perplejo en el buen sentido, lo cual es raro, aunque resulta muy agradable. El problema común en Buenos Aires es la falta de monedas de pesos, por lo cual valen oro, y cada ciudadano de la capital parece coleccionar con infinita paciencia esos preciosos centavos para poder aprovechar los lujos del transporte público argentino, mayoritariamente el metro, el tren y el autobús en la capital, en los cuales los billetes de pesos parecen un crimen. Una de estas cosas sorprendentes fue la llegada a la entrada al subte donde, después de habernos metido como Dios manda en la cola, el amable trabajador de la institución nos muestra la entrada abierta al metro. Sorpresa... -¿Pero por qué?, indago yo como siempre, -Por que no hay monedas... Incluso pagando con el billete, no se puede devolver el cambio, entonces gratis. Un gesto amable para con un humilde ciudadano. En Europa sería al revés. Primero, no faltarían monedas, segundo, se podría pagar con el billete; ¿no hay cambio? Aaaa, no es problema nuestro...
En el subte algunos carros tienen cien años (de soledad fijo que no serán) y los bancos de madera. Me encantan....
La siguiente etapa del viaje resultó en una cola kilométrica para sacar el boleto de tren. Aquí las monedas no escasean...
Un tren es un tren, no obstante, el argentino abriga muchos misterios. El precavido Mario, conociendo nuestros gustos, nos llevó directamente al meollo: el furgón, un carruaje para las bicicletas, un espacio abierto, sin asientos, donde se reunía lo más selecto de los alrededores. Músicos ambulantes, jovencitos sorbiendo cerveza de las litronas entre los humos blancos con un fuerte aroma vegetal, señores de mediana edad exhibiendo sus inexistentes, pero bueno, dotes vocales, caras de cualquier color, rasgo, postura, vestuario. En una palabra: happy tren... Tan sólo faltaban detalles como una mesita para la partida de póker o las apuestas para el siguiente partido de Boca Juniors versus River Plate (creo que nada perdido en el siguiente viaje). El interés fue recíproco por ambas partes y casi nos hicimos amigos con los amables jovencitos que nos ofrecían la cerveza del porrón...
Después de un periplo en estas circunstancias de media hora, por fin llegamos a nuestro destino. O sea, sólo nos faltaban unas 10 cuadras andando, pero aquí es un detalle, está medio lejos, como quien dice. Armados de otra botella de tinto, entramos triunfadores a un terreno desconocido. Después de un corto intercambio de formalidades con unas diez personas, pasamos al grano, o sea, a la apertura inmediata de la primera botella. Superado este momento crítico, la situación se desenvolvió sola, y la compañía se dividió en el campo de arriba (la terraza) y el de abajo (la cocina), y yo, dado el hecho de que el artefacto para el asado se encontraba arriba, y que me encontraba en el último campo, llegué a la cima cuando tan sólo había quedado una miserable ala de pollo, de modo que la conclusión es la siguiente: mi primer asado, pese a no haber probado nada de esa famosa carne argentina, estuvo genial, bárbaro como dirían por acá. Y otra: quien no corre, no come (el asado).
Unas horas más tarde, casi con el sol levante, los amable anfitriones de la casa decidieron acercarnos al colectivo, lo cual significó sólo una cosa: el principio de la odisea de vuelta. A Soraya y yo, dada nuestra supuesta delicada condición de mujer, nos fue concedido el honor de viajar en la cabina, junto al chófer, y todos los demás representantes del sexo masculino subieron, por unanimidad, a la parte trasera de la camioneta. Aquella imagen no fue Buenos Aires. Se parecía más a un pueblecito lejano de México donde este medio de transporte masivo supone un cuadro cotidiano. Creo que llegamos a la Av. Independencia unas 2 horas más tarde y no hace falta añadir que el día siguiente, el sábado, lo pasamos exhaustos, tumbados en la cama, escuchando un tango nostálgico una y otra vez... Conforme con el estado anímico que puede proporcionar un asado un día después.
Las fotos indican el desarollo de la situación...
Publicado por
Hipoctopus
en
15:40
Etiquetas: argentina, argentyna, buenos aires
2008-10-23
Uczta na miarę bogów
0 comentarios








A na tym ostatnim zdjęciu zgadnijcie kto...
Y en la última foto adivinen quién será...(?)
A todos los interesados os dejo algunas direcciones web de las milongas bonaerenses y de los sitios de interés relacionados con el tango:
www.unitango.com
www.eoptangocompany.com.ar
www.eatango.org
www.tangoconestrellas.com
www.raulbravo-maestro.blogspot.com
www.puntotango.com.ar
www.albertoyfernanda.com
www.escuelabebidart.com.ar
www.aracsur.blogspot.com
cmoriyon2001@yahoo.com.ar (técnica para mujeres)
www.gustavoygiselle.com
www.losocampo.com.ar
www.bienporteno.com
Y muuucho más...
Wszystkie drogi prowadzą do tanga...
1 comentariosKilka metrów w dół ulicy, kolejne spotkanie z duchem tańca znad Río de la Plata, tym razem u szewca, gdzie zaczęło się od niewinnego naprawienia obcasa, a skończyło na nabyciu dwóch par przecudownych, prawdziwych, wąsko obcasowych butów do tanga... Nie miałam zamiaru paść ofiarą argentyńskiej komercji tak szybko. Wytrzymałam całe dwa tygodnie...Nie sposób jednak oprzeć się opływowemu kształtowi, zgrabnemu noskowi, filigranowemu obcasowi, czerwieni, złocie, srebrze tanecznych pantofli, które hipnotyzują małego Hipoctopusa swoją elegancją ilekroć ten mija zamyślony wystawę małego sklepiku o wdzięcznej nazwie Lola. Jestem więc teraz dumną posiadaczką dwóch przecudownych par wysokich obcasów...Nieważne, że kolejny miesiąc trzeba będzie przetrwać o chlebie i wodzie...
Ta ostania uwaga to był żart. Ręcznie robione buty do tanga są tutaj cztery razy tańsze niż w Hiszpanii. Dla zainteresowanych podaję szczegóły:
Lola Tango, Av. Independencia 506, San Telmo
Tel: 43616913
lola.tango2004@yahoo.com.ar
Na zdjęciu fragment wykafelkowanej ściany w San Telmo, niedaleko naszego domu. Oto jego tłumaczenie na polski:
"Malena śpiewa tango jak nikt inny
i w kazdym wersie zaklęte jest jej serce...
Byc moze gdzieś w dzieciństwie
jej głos skowronka
nabrzmiał ciemnym tonem zaułka"...
Todos los caminos llevan al tango...
Unos cuantos metros más abajo de la calle, esta vez en el taller de un zapatero, otro encuentro con el espíritu del baile del Río de la Plata, donde todo empezó con el inocente arreglo de un par de tacones usados pero muy queridos, y acabó con la adquisición de otro par de increíbles, auténticos, esotéricos, sutiles, elegantes, en fin... con un sinfín de cualidades, zapatos de tango. No tenía planeado ser víctima de lo comercial a la argentina tan pronto. Resistí dos semanas enteras... Sin embargo, no hay quien resista esta forma elegante, esta silueta puntiaguda, este tacón fino y esbelto, el rojo, el dorado, el plateado de un calzado de baile que hipnotiza al pequeño Hipoctopus con su gracia y elegancia cada vez que éste pasa ensimismado al lado del escaparate de la pequeña tienda con el evocador nombre de Lola. Así me he convertido en una orgullosa propietaria de un par de lindísimos tacones altos y finos... No importa que el mes que viene haya que vivir a pan y agua...
Tel: 43616913
lola.tango2004@yahoo.com.ar
Aquí os doy otras direcciónes de tiendas profesionales de zapatos y otros accesorios de tango... (Sí, sí, los hay...)
Tango Leike, Sarmiento 1974
tel. 0054 11 49 53 03 60
www.tangoleike.com
baires@tangoleike.com
En Italia:
info@tangoleike.com
www.yosoyasitango.com.ar
www.tangodancepants.blogspot.com
www.zorzal-criollo.com.ar
www.darcostango.com
www.tango8.com
www.lologerard.com
www.raquel-shoes.com
www.calzadossavalos.spaces.live.com
A oto Buenos Aires w wersji zespołu francusko-szwajcarsko-argentyńskiego Gotan Project, który gorąco polecam. / Buenos Aires en la versión del grupo franco-suizo-argentino Gotan Project que es muy recomendable
Publicado por
Hipoctopus
en
20:07
Etiquetas: argentina, argentyna, buenos aires, tango
2008-10-22
Na mojej liście potencjalnych zniszczeń znajdują się również możliwy rozpad mebli w salonie, które lepiej używać w razie absolutnej konieczności, nie wspominając jakichkolwiek zmian dekoracji w stylu feng shui.
Wczorajsza poranna burza, błyskawice i szarobure niebiosa sprawiły, iż miasto z dwunastego piętra wyglądało jak istne Gotham City... Już myślałam, że nie nigdy ponownie nie nastanie jasność, a tu proszę, kameleoniczna pogoda w Buenos potrafi sprawiać nie lada niespodzianki. Po południu, wszechobecne słońce znowu upiło San Telmo swoim blaskiem.
De los acontecimientos recientes que valen la pena mencionar: el piso se está cayendo a pedazos... Despertándome todas las mañanas me pregunto qué más se romperá, caerá a pedazos, saltará de las bisagras... pero la cumbre de mis ansiedades diarias es la gran incógnita: explotará el calentador de agua a gas...? No, no es broma. Es justo lo que me pasó hace poco mientras intentaba encender el artefacto después de haber dejado abierto el suministro de gas y el grifo de agua caliente a la vez... No sé si eso tuvo algo que ver con el posible siniestro, ya que supuestamente el grifo con lo que debería ser agua caliente, si la operación saliera bien, tenía que haber permanecido cerrado. Creo que aquel momento se quedará en mi memoria de Hipoctopus para siempre, teniendo en cuenta que una leve explosión de gas me había lanzado a la pared más cercana dejando la tapa del calentador desplazada un par de centímetros hacia abajo. No me pasó nada, tranquilos, sin embargo, el impacto me atontó tanto que tuve que sentarme.
El tiempo de espera para la siguiente catástrofe digna del pequeño Hipoctopus no fue largo. La cama sobre la que suelen reposar miembros doloridos y comidos por el reuma del viejo Hipoctopus está hecha de madera. Según los expertos, la madera cruda, sin barnizar, sigue respirando incluso después de haberse convertido en un mueble. En mi caso, parece que el pobre mueble aspiró tanto que efectuado el último suspiro y se partió como si nada... O sea, se partió a lo largo de una tabla haciendo imposible el futuro uso de este templo de Morfeo. Menos mal que el colchón sigue intacto.
En la lista de la posible destrucción está también la bastante probable desintegración de las estanterías en la sala, las que mejor no tocar salvo en caso de absoluta necesidad, ni pensar en cualquier tipo de cambio de la decoración al estilo de feng shui.
La tormenta matutina de ayer, los relámpagos y el cielo grisáceo contribuyeron a que la ciudad desde mi doceava planta pareciera nada más y nada menos que Gotham City... Creía que la luz no volvería nunca más, pero mira, el tiempo cameleónico de Buenos Aires puede dar sorpresas como pocas. A la tarde, el omnipresente dios sol emborrachó con su resplandor a San Telmo otra vez.
Publicado por
Hipoctopus
en
20:04
Etiquetas: argentyna, buenos aires
Hipopótamo vs. Hipoctopus
0 comentariosPrzedczoraj (20.10) były urodziny Małego Punka, które obchodzone zostały nader skromnie w jednym z baro-restauracji, który odwiedzony został już po raz kolejny, co poniekąd może go zaliczyć do miejsc gastronomicznych tzw. ulubionych. Urodziny natomiast stanowią doskonały pretekst do wzmianki o Hipoptamie, nomen omen, która już od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. Dziwny splot okoliczności, iż to właśnie Hipopótamo, na ulicy Brasil 401 w San Telmo, stał się chwilowo ulubionym siedliskiem małego Hipoctopusa? Jak każdy szanujący się bar-restauracja w Buenos Aires, Hipopótamo tchnie historią, a raczej historycznym eklektyzmem, co jednak stanowczo nie ujmuje mu wdzięku, co wyraża się w niezliczonych nawiązaniach ściennych do tanga oraz do włoskich przodków miasta. Oczywiście menu składa się z ulubionych przysmaków Argentyńczyków, czyli pizzy, makaronów, ravioli, milanesas (panierowany kotlet), supremas (milanesa z kurczaka), rogalików na słono z szynką, serem, cebulą, itd. No i z deseru godnego bogów Olimpu....Naleśnika z dulce de leche, czyli po naszemu, kakaowo kremowej ambrozji, która po prostu rozpływa się w ustach...(a tu wersja kolumbijska). Do tego słodki cydr, czyli lekki napój alkoholowy umiłowany przez naród baskijski. Tak więc kolejne wydarzenie upamiętniające narodziny przyszłego Noblisty celebrowano zostało pomyślnie, po raz pierwszy na innej półkuli, pośród wielkiego, białego hipopotama, małego Hipocotopusa (czyżby ta sama rodzina?) i niebiańskich pokus podniebienia dostarczanych przez biało-czarnego kelnera, któremu nigdy, ale to nigdy i nigdzie się nie spieszy, tak że uzbroicie się w cierpliwość, bo warto.








Hipopótamo vs. Hipoctopus
Publicado por
Hipoctopus
en
16:17
Etiquetas: argentina, argentyna, buenos aires, dulce de leche, hipopotamo, san telmo
2008-10-20
Buenos Aires podzielone między Boca Juniors i River Plate
0 comentarios






Arriba algunas imágenes del barrio La Boca. Las fotos hablan por si mismas. Por desgracia, todavía no he eternizado ninguna imagen de las calles de Palermo para que entiendan mejor ustedes y yo misma la naturaleza de la rivalidad de los dos equipos. Las fotos de Palermo algún día.
Buenos Aires dividido
PD. Algunas fuentes acreditadas me han revelado que los hinchas de River Plate no se quedan atrás si su equipo es el ganador. No me voy a convertir por nada del mundo en hincha de Boca Juniors. Pueden dormir tranquilos...
Publicado por
Hipoctopus
en
21:32
Etiquetas: argentina, boca, buenos aires, calcio, football, futbol, piłka nożna, river plate