2011-09-14

Rurrenabaque

0 comentarios

El tercer día en Rurre, soñando con el Amazonas, pero parece que no me será concedido este privilegio. El maldito Western Union me obliga irme a La Paz en la búsqueda del Santo Grial moderno. Paso un día perezoso, el calor funde las calles. Mañana me espera un viaje de 20 horas... Hay que descansar, sobre todo después de una noche en vela debida al ruido de una fiesta en el hostal y como no, otro puñetero gallo de m........ . Si tuviera un rifle, les juro que todos estos malditos animales terminarían en una olla. No entiendo por qué no se larguen al campo con su canto de mierda en vez fastidiar por la ciudad. Nota bene, ¿de dónde salen por aquí los hijos de la gran gallina?

Una pequeña nota de presencia

0 comentarios

Parece que continuar mis bobadas en este blog es inevitable. Tres años después de la Argentina y del Japón, vuelvo a torturar a mis queridos amigos con mis visiones de este mundo tan alucinante.
El desarrollo de mis aventuras viajeras va al revés por falta de medios de transcribirlas en su debido momento.¡Suerte y paciencia!

2008-11-03

W poszukiwaniu zaginionego Graala

0 comentarios


Nie wszystko złoto co się świeci. Nie cała Argentyna to perfekcyjna scena do tango i romantycznych porywów. Czasami trzeba się zderzyć z brutalną rzeczywistością, zwłaszcza w momencie poszukiwania tak rozchwytywanych dóbr ja bilet na autobus do La Plata, stolicy prowincji Buenos Aires oddalonej o jakąś godzinkę jazdy z Paseo Colón. Sobota. Piątkowe doświadczenie nakazało nam udać się w ten piękny poranek do miejsca gdzie kupuję się bilety na autobus, jakieś osiem przecznic od przystanku, przy którym zatrzymuje się 129. Po dotarciu na miejsce, okazało się, iż w sobotę, jak nakazuje robotnicza tradycja, dzień odpoczynku, a więc kioski z gazetami pozamykane. Czy więc przeciętny Argentyńczyk wyłączony jest życia publicznego na czas weekendu? Czy poranna kawa i gazeta oznaczają zamiennik w postaci szklanego ekranu i skazanie na dziesięciominutowe wiadomości każda? (skrótów nie ma, zaznaczam). W sumie w niedzielę i tak futbol, więc po co ta gazeta... Pełni nadziei, ufni w wyrozumiałość argentyńskiego systemu transportu publicznego (daremne żale, próżny trud... teraz już wiemy, że na nic się nam ta nadzieja zdała), zapytaliśmy pana kierowcę czy u niego nie można by przypadkiem nabyć biletu... Tu uwaga, raz można raz nie, zależy od dziwnych okoliczności indywidualnych, które rządzą się sobie tylko znanymi prawami. Najwidoczniej pan kierowca był tego dnia w złym humorze, bo zignorował maszynkę na monety i jednoznacznie dał nam do zrozumienia, że biletów nie ma. Won mi stąd.. Podreptaliśmy zatem w miejsce, gdzie według wskazówek uroczych dziewczątek z przystanku, powinno było być możliwe nabycie tego luksusowego towaru. Nie było możliwe, i kolejne dziesięć przecznic na północ, wycieńczeni, spaleni słońcem, które wyziewa rakotwórcze substancje przez dziurę ozonową na Antarktydzie, a to tutaj tzw. rzut beretem (nie, nie moherowym, za gorąco) nie należy zapominać (zbliża się lato i wszelkie prognozy pogody ostrzegają przed ryzykiem letniego zamieniania się w brunatną skwarkę), dotarliśmy do ziemi obiecanej: dworca autobusowego. Tam na pewno istnieją oazy biletami do La Plata płynące. Rzeczywiście, były. Nabyliśmy, ale po przedreptaniu dworca i okolicznego placu dwa razy w tą i z powrotem , jako że nikt nie był w stanie udzielić odpowiednich wskazówek co do miejsca odjazdu zaczarowanego pojazdu, prawie się poddaliśmy, a tu nagle: o cudzie! Wyrasta nam przed oczami i autobus i kolejka i kasa biletowa.... Dlaczego dopiero teraz? Czy odpowiednie oznakowanie terytorium, podanie odpowiednich wskazówek, tudzież możliwość kupna biletu u pana kierowcy, jeśli w pobliżu nie ma kasy, to tak wiele? Co zawiodło? My czy argentyński sposób myślenia, bądź organizacji? Resztkami sił dotarliśmy na dni baskijskie do La Platy, gdzie okazało się, że jednak to nie my zawiniliśmy ale system, bo lokalni przyjaciele musieli pokonać podobne przeszkody aby wyruszyć w upragnioną podróż poza granice stolicy.


Z kolejnych ciekawostek a propos mieszkania: odpadają kafelki w łazience, przepalone żarówki zostały bohatersko powymieniane (to dopiero sztuka rozgryźć koncept tutejszych halogenów), ale klamka od drzwi wejściowych nadal uparcie pozostaje mi w ręku przy każdym wyjściu.


En la búsqueda del Grial perdido.

No es oro todo lo que reluce. No toda la Argentina es una perfecta escena de tango y de impulsos románticos. A veces, hay que chocar con la dura realidad, sobre todo a la hora de buscar los bienes tan solicitados como un boleto del colectivo de la Costanera rumbo a la Plata, la capital de la provincia de Buenos Aires ubicada a una hora de viaje desde el Paseo de Colón. Un sábado. La experiencia del viernes nos mandó aquella lindísima mañana al sitio donde habitualmente se venden los boletos para ese colectivo, unas ocho cuadras desde el sitio en el que para el 129. Después de alcanzar el lugar, resultó que los sábados, al dictado de la tradición obrera, el día de descanso, todos los kioskos de prensa (y boletos) están cerrados. ¿Quiere decir ello que un argentino medio está al margen de la vida pública del país durante el fin de semana? ¿Será la pantalla y la condena a las noticias de diez minutos cada una el digno substituto del café y el periódico matutinos? (aclaro que las noticias breves no existen por aquí, igual que no existen las noticias internacionales, ni largas ni breves). De todas formas, los domingos el fútbol, de modo que ¿para qué este desdichado periódico al que tanto me atengo...?
Llenos de esperanza, confiados en la indulgencia del sistema argentino de transportes públicos (ahora ya sabemos que todo en vano...), preguntamos al señor chófer si, por casualidad, se podía adquirir el boleto en el vehículo mismo. Aquí cuidado: a veces sí, a veces no... Me atrevo a constatar que eso depende de las extrañas circunstancias individuales que se rigen por las leyes conocidas tan sólo por ellas mismas. Obviamente, el señor chófer tenía un mal día porque ignoró por completo la máquina a monedas para emitir el boleto y nos dejó a entender, claramente y sin dudar, que allí no había ningún boleto ni nada. Arrastramos nuestras ya medio muertas patas a un lugar donde, según las explicaciones de unas encantadoras señoritas, fuera posible la adquisición de esta mercancía de lujo. No, no fue posible ni allá ni diez cuadras al norte, donde arribamos a duras penas, asados por el sol, el repartidor gratis del regalo cancerígeno a través del agujero de la capa de ozono en la Antártida, aquí a la vuelta de la esquina, vamos (no hay que olvidar que el verano está por llegar y todos los pronósticos televisivos advierten sobre los riesgos de convertirse en los karramarros lentamente tostados); llegamos como decía antes, a la tierra prometida: la terminal de los colectivos. Allá deben de existir los oasis que manan los boletos a La Plata. De hecho, sí que existían. Nos convertimos en los felices dueños de los pases a La Plata después de atravesar toda la terminal y la plaza adyacente tan sólo dos veces, dado que nadie era capaz de indicarnos el lugar de la salida del vehículo mágico. Estuvimos a punto de rendirnos y volver a casa; sin embargo, de repente: ¡oh, milagro! Aparece como si nada el colectivo, y la cola, y la taquilla... -¿Por qué ahora?- ¿Serán las indicaciones en el territorio desconocido información inadecuada, o la posibilidad de comprar el boleto de las manos de un amable chófer del colectivo a falta de la taquilla, tanto pedir? ¿Qué es lo que falló: nosotros, el pensamiento argentino, su organización? Con las fuerzas casi extintas, por fin llegamos a las jornadas vascas en La Plata donde nos fue dado un momento de gloria: ¡no fuimos nosotros! ¡Fue el sistema! Nuestros amigos autóctonos habían tenido que combatir obstáculos parecidos para salir a la Plata, convertida en un destino de ensueño apenas alcanzable una mañana de sábado.

Sobre las siguientes curiosidades acerca de la casa: algunas baldosas en la ducha se caen a pedazos y las bombillas fundidas fueron heroicamente eliminadas después de un largo momento de duda sobre el funcionamiento de los halógenos locales. Con todo, la manilla de la puerta de entrada sigue pegándose con tenacidad a mis manos cada vez que salgo afuera. De momento, no contabilizo más daños materiales.

2008-10-27

Mistrz i Małgorzata

0 comentarios


Istnieje w języku polskim pewne przysłowie, które wybitnie aplikuje się do małego Hipoctopusa: głupi ma szczęście. Tak, to ja... Już wyjaśniam. Moją nową miłością, na razie jeszcze nieodwzajemnioną, jest tango. Będąc w stolicy owego tańca postanowiłam zgłębić tajniki jednego z najbardziej zmysłowych zawirowań w parze w tej części świata, a może i na całym świecie. Jak już wspomniałam wcześniej, momentem przełomowym w poszukiwaniu drogi ku tangowej nirwanie stało się rozpoczęcie przypadkowej pogawędki z przemiłym panem, nazwijmy go Salvador. Otóż, Salvador, cały czas z nieznanych mi powodów, postawił sobie za punkt honoru przekazać mi wszelkie tajniki tego wspaniałego tańca. A zatem, niemal codziennym zajęciem małego Hipoctopusa jest łyk mate z Salvadorem i mała rundka po parkiecie w rytm Quirogi i Maizani, Francini i Pointiera, bądź d'Arienzo i Maure w niesamowitym XIX wiecznym budynku za rogiem, gdzie zwykle odbywają się milongi i lekcje tańca, przyciągające przeróżne przekroje wiekowe. Na każdym kroku dowiaduję się od Salvadora czegoś nowego, to o tangu, to o budynku, to o nim samym. Z ostatnich ciekawostek, ten neoklasycystyczny wytwór należał niegdyś do rodziny nikogo innego jak przesławny Che Guevara, a sam Salvador wdzięcznie pozuje w pozie tanga na pocztówkach w pobliskim kiosku. Nie wspomnę mojego zdziwienia i niedowierzania kiedy dowiedziałam się kim tak naprawdę jest mój maestro. Doprawdy, nie zasługuję na takie zaszczyty. Aby mi udowodnić, że może jednak tak, Salvador zaprosił mnie w zeszłym tygodniu do prawdziwej milongi,do klubu Gricel gdzie średnia wieku wynosiła jakieś 50 lat. Doprawdy, miłe jest życie staruszka. Czułam się tam jak noworodek i stanowczo wyróżniałam się na tle wygarniturowanych starszych panów, zwiewnych tunik i dziesięciocentymetrowych obcasów kunsztownie przygotowanych pań. Jak to ostatnio bywa, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, nagle znalazłam się między crème de la crème tanga: wszyscy towarzyszący mi przy stoliku panowie okazali się nauczycielami tańca, podróżującymi niegdyś, w czasach glorii i świetności (ich czy Europy?), po Europie z misją szerzenia tanga na cały świat. Trzeba im jednak przyznać: może gracja już nie ta sama, ale cięty język bez jakichkolwiek tabu stanowczo nie został nadgryziony przez ząb czasu. Nieodżałowany pozostał fakt nieskorzystania z tak wspaniałej okazji zawirowania na parkiecie z trzema wirtuozami, jako że moja znajomość kroku podstawowego jest nikła, ale nie tracę żadnej okazji ku pilnej nauce pod okiem maestra. O, moi przyjaciele z Kraju Basków, zwariowani ostatnio na punkcie tanga gwoli wyjaśnienia, byłby to dla Was istny raj!

Av. Independencia 672, el edificio de la milonga Av. Independencia 672, el edificio de la milonga Av. Independencia 672 Av. Independencia 672, una clase de tango Av. Independencia 672, una clase de tango Av. Independencia 672, una clase de tango Av. Independencia 672, el edificio de la milonga

Maestro y Margarita, la versión en castellano

Maestro y Margarita

Hay un dicho en la lengua polaca que podría aplicarse perfectamente al pequeño Hipoctopus: el tonto tiene suerte, con su equivalente español: todos los tontos tienen suerte... Mira, tampoco somos tan distintos... Pero vayamos al grano. Sí, el tonto soy yo, obviamente. Ya me explico. Tango es mi nuevo amor, aunque de momento no correspondido. Como ya estoy aquí, sería un pecado no adentrarse en los misterios de uno de los giros en pareja más sensuales en esta parte del mundo, o quizás en todo el planeta, me arriesgaría a constatar. Como había mencionado antes en algún sitio del blog, el momento clave en la búsqueda del nirvana tanguero, empezó con una casual charla con el reamable señor llamado, digamos, Salvador. Entonces Salvador, todavía por motivos absolutamente desconocidos por mi, decidió desvelarme todos los secretos de este baile tan maravilloso. Desde aquel momento, la faena casi diaria del pequeño Hipoctopus es un sorbo de mate en el porche de su casa y una pequeña ronda en el parqué al ritmo de Quiroga y Maizani, Francini i Pointiera o d'Arienzo i Maure en un fantástico edificio del siglo XIX a la vuelta de la esquina, donde habitualmente se forman las milongas e imparten clases de tango que atraen cualquier edad y condición social por lo que veo. A cada paso Salvador me revela algo sorprendente, sea sobre el tango, el edificio o finalmente sobre sí mismo. Nuestro último cotilleo lo llevó a recordar que esta creación neoclasista que es la milonga, el edificio, pertenecía en sus tiempos de gloria nada más y nada menos que a la familia del famoso Che Guevara. Sobre sí mismo, Salvador logró recordar que sí, efectivamente, adorna las postales en la pose de tango en algunas imágenes que se venden por San Telmo. No hace falta mencionar mi asombro cuando supe quién era en realidad mi maestro. De verdad, no me merezco tanto honor. Sin embargo, para demostrarme que tal vez sí, Salvador me invitó a una verdadera milonga, Gricel, donde la media de edad rondaba los 50 años. Primero, me sentía allá como un bebé, y segundo, un poco fuera de lugar al lado de aquellos señores en sus mejores trajes, túnicas flotantes y tacones de 10 centímetros de las señoras detalladamente preparadas para la ocasión. Como es de costumbre últimamente, de repente me encontré entre la crème de la crème del tango: todos los que se sentaban en la mesa conmigo y con el encantador Salvador, o sea, sus amigos desde hace siglos, me imagino, resultaron ser profesores o profesionales de tango que solían viajar por el viejo continente en sus tiempos de gloria (de ellos o de Europa?) con la misión de difundir el tango por todo el mundo. Hay que admitirles una cosa: quizás la gracia ya no es la misma pero la gracia verbal, desde luego, no se ha dejado roñar por el paso del tiempo en absoluto. Dado el hecho de que mis conocimientos de tango son tan escasos, aunque no pierdo ninguna oportunidad para el estudio diligente bajo la perspicaz mirada de mi maestro, no puedo superar el no haber aprovechado esta oportunidad tan magnífica de volar por los suelos de la milonga con los virtuosos bonaerenses. Aquí hay que aclarar una cosa: los que van a la milonga sí que saben bailar... Todo lo demás no vale... Pero todo a su tiempo. Ay! mis queridos nuevos adeptos del tango en Euskadi, esto sería un paraiso para todos vosotros...



2008-10-26

¨Gryl¨ po argentyńsku

2 comentarios

W piątek dany nam był zaszczyt uczestniczenia w naszym pierwszym asado po argentyńsku, a to wszystko to za sprawą niezniszczalnego Maria, który baluje do białego rana niezależnie od dnia tygodnia, a potem godzinami przemierza ulice Buenos, w niezliczonych środkach transportu publicznego, aby wreszcie dotrzeć do domu. Gdzie? Tego nikt nie wie. Otóż przemiły, argentyńsko przezabawny Mario, postanowił wtajemniczyć nas w innym stopień świadomości: zaprosił nas na asado, poza miasto, abyśmy odetchnęli większa przestrzenią i w końcu zbratali się z ludem. Wyjaśniam, iż asado, to rodzaj grilla o wydźwięku wybitnie socjalnym, zwykle na tarasie, z masą mięsa grillowanego w specjalnie do tego przeznaczonym piecu, zalewany winem, tudzież fernetem z cola (fernet, gorzkawy napój wysokoprocentowy, bardzo popularny w Argentynie). Całe to tło służy miłej towarzyskiej rozmowie na tematy różne, tańce oraz grze na instrumentach przeróżnych (jak wskazuje ostatnie zdjęcie poniżej).
No, ale po kolei. Nasza odyseja rozpoczęła się już w metrze, bo dotrzeć do Ramos Mejia, małego miasteczka na peryferiach stolicy to była sztuka. W Argentynie wiele rzeczy zadziwia przeciętnego Europejczyka. Są to drobiazgi, ale jednak nie do pomyślenia w naszych rejonach. Jedne wybitnie denerwują, drugie mile zaskakują. Powszechnym problemem w Buenos Aires jest brak monet peso, a więc są one na wagę złota i każdy mieszkaniec miasta skwapliwie kolekcjonuje owe centavos jak skarby, aby korzystać z luksusów argentyńskiego transportu publicznego: metra i autobusów, w których banknotów nie poważają. Na stacji metra, zwanego tutaj subte (od subterráneo, podziemny) ustawiwszy się grzecznie w kolejce, miły pan pokazuje nam otwarte przejście do metra. Zdziwienie...-Czemu to? -Bo, nie ma monet...Nawet jeśli płaci się banknotem , to i tak nie można wydać reszty, a zatem za darmo. Miły to gest w stronę zwykłego obywatela. W Europie byłoby odwrotnie. Po pierwsze, nie zabrakłoby monet, po drugie można by zapłacić banknotem, a że reszty nie ma, to już nie nasz problem, a za darmo ma nic...W metrze stuletnie wagony, z drewnianymi ławkami...
Kolejny etap podróży, to kilometrowa kolejka po bilet na pociąg, tu już monet nie brakuje...Pociąg jak to pociąg, ale ten argentyński skrywa pełno tajemnic. Mario, znając nasze gusta, przezornie poprowadził nas do sedna sprawy- wagonu dla rowerów, nie dla siedzących gdzie zbierała się cała okoliczna śmietanka: wędrownych grajków, młodzieńców sączących piwo z wielkich butli i popalających marysię, panów w średnim wieku obnażających swoje nieistniejące co prawda, wdzięki śpiewacze, twarze wszelkiego koloru, najróżniejsze rysy, postury, odzienie. Jednym słowem: wesoły wagon, brakowało mi tylko partyjki pokera i zakładów na kolejny mecz Boca Juniors versus River Plate. Zainteresowanie stronami było obopólne i prawie zaprzyjaźniliśmy się z miłymi młodzieńcami ofiarowującymi nam piwo z gwinta...
Po godzinnej prawie przeprawie w tych to okolicznościach, dotarliśmy do naszego przeznaczenia, tzn. jeszcze tylko brakowało jakieś 10 przecznic do przemaszerowania, no ale tutaj to drobiazg, średnio daleko jak mawiając co niektórzy tutaj. Nabywszy po drodze kolejną butelkę wina, uzbrojeni po zęby, triumfalnie wkroczyliśmy na nieznajomy teren. Po krótkiej wymianie formalności z jakimiś dziesięcioma osobami, przeszliśmy do rzeczy, czyli do otwarcia pierwszej butelki. A potem, losy potoczyły się już same, a towarzystwo podzieliło się na obóz tarasowy i parterowy, a że ja będąc w tym ostatnim, dotarłam na szczyt, kiedy z asado pozostało marne skrzydełko, a więc moja konkluzja brzmi: moje pierwsze asado bez sprobowania czegokolwiek mięsnego, było genialne.
Parę godzin później, we wczesnych godzinach porannych, przemili organizatorzy asado postanowili przybliżyć nas do autobusu, co oznaczało odyseję powrotną. Soraya i ja, z racji naszej delikatnej kondycji płci niby słabej, dostąpiłyśmy zaszczytu podróżowania w szoferce, a cała reszta osobników męskich, została zgodnie załadowana na plandekę, co stanowczo wyglądało nie jak Buenos Aires, ale jakieś odległe miasteczko w Meksyku, gdzie ten środek masowego transportu stanowi widok nader codzienny. Wydaje mi się, ze po dwóch godzinach dotarliśmy w końcu na Av. Independencia. Nie muszę oczywiście wspominać, że kolejny dzień, sobota, spędziliśmy wykończeni, uwaleni na łóżku, słuchając nostalgicznego tanga, a w tą i z powrotem... Salud!

dscn9400 dscn9403 dscn9404 dscn9405 dscn9406

Barbacoa a la argentina

Oh, queridos amigos hispanohablantes en Euskal Herria, no os imagináis qué trabajo supone mantener un blog bilingüe! Vaya ejercicio para mis pobres neuronas. Los que tienen ganas, podrían lanzarse a la aventura de hacer algunos comentarios aunque, ya sé, es un quilombo, como dicen por acá, porque hay que registrarse.
Bien, os sigo contando que el viernes pasado nos fue concedido el honor de participar en el primer asado o parillada, como prefieren algunos, a la argentina. Todo ello gracias al indestructible Mario que suele celebrar fiestas varias hasta la madrugada misma independientemente del día de la semana, para luego recorrer el interminable laberinto de calles de Buenos Aires, en los interminables medios de transporte público para al final alcanzar el dulce hogar. ¿Dónde? Nadie lo sabe. Entonces, el reamable, gracioso a-la-argentina Mario decidió hacernos entrar en otro grado de conciencia invitándonos a un asado, fuera de la ciudad, para que por fin pudiéramos aspirar otros aires y fraternizar algo más con el pueblo argentino.
Empecemos por el orden cronológico de nuestras peripecias por el hemisferio sur. Nuestra odisea comenzó en el Río de la Plata... No, es una broma, homenaje a Les Luthiers... Entonces, comenzó en el subte, metro de aquí, para alcanzar Ramos Mejia, una pequeña ciudad periférica de la capital. En Argentina hay muchas cosas que sorprenden al europeo medio, unos detalles difíciles de imaginar por nuestras tierras, sean polacas o vascas. Algunos de ellos te hacen subir por las paredes, otros te hacen quedar perplejo en el buen sentido, lo cual es raro, aunque resulta muy agradable. El problema común en Buenos Aires es la falta de monedas de pesos, por lo cual valen oro, y cada ciudadano de la capital parece coleccionar con infinita paciencia esos preciosos centavos para poder aprovechar los lujos del transporte público argentino, mayoritariamente el metro, el tren y el autobús en la capital, en los cuales los billetes de pesos parecen un crimen. Una de estas cosas sorprendentes fue la llegada a la entrada al subte donde, después de habernos metido como Dios manda en la cola, el amable trabajador de la institución nos muestra la entrada abierta al metro. Sorpresa... -¿Pero por qué?, indago yo como siempre, -Por que no hay monedas... Incluso pagando con el billete, no se puede devolver el cambio, entonces gratis. Un gesto amable para con un humilde ciudadano. En Europa sería al revés. Primero, no faltarían monedas, segundo, se podría pagar con el billete; ¿no hay cambio? Aaaa, no es problema nuestro...
En el subte algunos carros tienen cien años (de soledad fijo que no serán) y los bancos de madera. Me encantan....
La siguiente etapa del viaje resultó en una cola kilométrica para sacar el boleto de tren. Aquí las monedas no escasean...
Un tren es un tren, no obstante, el argentino abriga muchos misterios. El precavido Mario, conociendo nuestros gustos, nos llevó directamente al meollo: el furgón, un carruaje para las bicicletas, un espacio abierto, sin asientos, donde se reunía lo más selecto de los alrededores. Músicos ambulantes, jovencitos sorbiendo cerveza de las litronas entre los humos blancos con un fuerte aroma vegetal, señores de mediana edad exhibiendo sus inexistentes, pero bueno, dotes vocales, caras de cualquier color, rasgo, postura, vestuario. En una palabra: happy tren... Tan sólo faltaban detalles como una mesita para la partida de póker o las apuestas para el siguiente partido de Boca Juniors versus River Plate (creo que nada perdido en el siguiente viaje). El interés fue recíproco por ambas partes y casi nos hicimos amigos con los amables jovencitos que nos ofrecían la cerveza del porrón...
Después de un periplo en estas circunstancias de media hora, por fin llegamos a nuestro destino. O sea, sólo nos faltaban unas 10 cuadras andando, pero aquí es un detalle, está medio lejos, como quien dice. Armados de otra botella de tinto, entramos triunfadores a un terreno desconocido. Después de un corto intercambio de formalidades con unas diez personas, pasamos al grano, o sea, a la apertura inmediata de la primera botella. Superado este momento crítico, la situación se desenvolvió sola, y la compañía se dividió en el campo de arriba (la terraza) y el de abajo (la cocina), y yo, dado el hecho de que el artefacto para el asado se encontraba arriba, y que me encontraba en el último campo, llegué a la cima cuando tan sólo había quedado una miserable ala de pollo, de modo que la conclusión es la siguiente: mi primer asado, pese a no haber probado nada de esa famosa carne argentina, estuvo genial, bárbaro como dirían por acá. Y otra: quien no corre, no come (el asado).
Unas horas más tarde, casi con el sol levante, los amable anfitriones de la casa decidieron acercarnos al colectivo, lo cual significó sólo una cosa: el principio de la odisea de vuelta. A Soraya y yo, dada nuestra supuesta delicada condición de mujer, nos fue concedido el honor de viajar en la cabina, junto al chófer, y todos los demás representantes del sexo masculino subieron, por unanimidad, a la parte trasera de la camioneta. Aquella imagen no fue Buenos Aires. Se parecía más a un pueblecito lejano de México donde este medio de transporte masivo supone un cuadro cotidiano. Creo que llegamos a la Av. Independencia unas 2 horas más tarde y no hace falta añadir que el día siguiente, el sábado, lo pasamos exhaustos, tumbados en la cama, escuchando un tango nostálgico una y otra vez... Conforme con el estado anímico que puede proporcionar un asado un día después.

Las fotos indican el desarollo de la situación...

2008-10-23

Uczta na miarę bogów

0 comentarios

Niemal nieustannie coś się dzieje w moim ulubionym lokalu tanga i milongi. Wczoraj kolejne niesamowite przeżycie. Zaczęło się całkiem niewinnie od lekcji tanga, z której nota bene dużo nie skorzystałam zważywszy na brak osobników płci męskiej...Tak, tak, w boskim Buenos też się zdarza. Po lekcji, jak co środę, milonga, czyli tangowa potańcówka, o której już wspomniałam w jednym z poprzednich artykułów. Tym razem jednak, po raz pierwszy w życiu, mały Hipoctopus dostąpił zaszczytu delektowania swoich wrażliwych uszów dźwiękami orkiestry oraz piosenkarzy tanga na żywo. Częścią programu był również taniec pani, pana i kontrabasu... Tak, nie przesłyszeliście się. To nie był taniec, nie, nie ma kategorii żeby to opisać, to było apogeum zmysłowości, romans, gra, walka ciał, spojrzeń, dotyków, która rozgrywała się przed oczami zdumionych maluczkich. Niemożliwe aby oglądanie takiej dawki piękna i doskonałości dane mi było za tak mało, tak blisko, w zwykłą środę.

Cantando el tango...Śpiewając tango... Bailando el tango...Tańcząc tango... Bailando el tango...Tańcząc tango... Bailando el tango...Tańcząc tango... Bailando el tango...Tańcząc tango... Tocando el tango...Grając tango... Bailando el tango...Tańcząc tango... Bailando el tango...Tańcząc tango... Intentando bailar el tango...Pierwsze kroki w tangu...

A na tym ostatnim zdjęciu zgadnijcie kto...

El salón de milonga de la esquina es una eterna y diaria escena de acontecimientos varios. Ayer el pequeño Hipoctopus presenció algo a modo de catarsis coreográfica. Todo empezó como siempre de manera inocente -con una simple clase de tango de la cual no saqué mucho provecho, dada la escasez de ejemplares del sexo opuesto...-. Sí, sí, incluso en el divino Buenos. Después de la clase, como cada miércoles, hay una milonga, o sea, un acontecimiento social con acompañamiento de música en vivo o no, donde la gente suele desplazarse al ritmo de tango, milonga o vals. Sin embargo, esta vez al pequeño Hipoctopus le fue concedido el honor de deleitar su sensibles oídos con el sonido de una orquesta y de los cantantes de tango en vivo. Otra parte del espectáculo estaba compuesta por un bailarín, una bailarina y un... contrabajo. Sí sí, lo han oído bien. Aquello no fue un baile... No, no existen categorías para describir el apogeo de la sensualidad, el romance, el juego, la pelea de los cuerpos, miradas, gestos y roces que se desenvolvía delante de los fascinados pequeños de este mundo. Parecía mentira estar viendo tanta dosis de belleza y perfección por tan poco, tan cerca, un miércoles cualquiera.

Y en la última foto adivinen quién será...(?)

A todos los interesados os dejo algunas direcciones web de las milongas bonaerenses y de los sitios de interés relacionados con el tango:

www.unitango.com
www.eoptangocompany.com.ar
www.eatango.org
www.tangoconestrellas.com
www.raulbravo-maestro.blogspot.com
www.puntotango.com.ar
www.albertoyfernanda.com
www.escuelabebidart.com.ar
www.aracsur.blogspot.com
cmoriyon2001@yahoo.com.ar (técnica para mujeres)
www.gustavoygiselle.com
www.losocampo.com.ar
www.bienporteno.com
Y muuucho más...

Wszystkie drogi prowadzą do tanga...

1 comentarios


Dzisiejszy poranek, a raczej południe, bo znowu ciężko mi było zwlec się z łóżka wraz z pianiem koguta, zaczął się bardzo niewinnie: pójściem do pralni publicznej. Wyjaśniam, iż w tutejszych mieszkaniach do wynajęcia, z rzadka wliczone są takie luksusy jak lodówka i pralka. Z tą pierwszą mieliśmy szczęcie, z tą drugą niezbyt, ale nie ważne, bo z tego co zaobserwowałam pralnia publiczna to rodzaj obowiązkowej wycieczki raz w tygodniu dla co drugiego mieszkańca Avenida Independencia. A zatem, w drodze do pralni natknęłam się na mojego ulubionego starszego pana, miłośnika, pasjonata tanga, nie...to złe określenie, osobę, która żyje tangiem, przekłada je na filozofię codziennej egzystencji. Siedział na schodach starej kamienicy popijając mate z typowego, przeznaczonego ku temu fascynującemu zadaniu, pojemniczka, i kontemplował świat i przechodniów przez pryzmat oparów najpopularniejszego, bezalkoholowego napoju w Argentynie. Oczywiście, za każdym razem kiedy spotykam Salvadore, nie może się obejść bez głębokich refleksji na temat życia, tańca i tanga, niezależnie od pory dnia, pogody, nastroju. I tym razem Salvadore wysunął ciekawą tezę jakoby zgłębienie tajników tanga zmieniało sposób widzenia świata... Argentyńska joga? Tai -chi? Zobaczymy za jakiś czas czy tango zdolne jest do poukładania świata pokręconego już z natury małego Hipoctopusa...(?)
Kilka metrów w dół ulicy, kolejne spotkanie z duchem tańca znad Río de la Plata, tym razem u szewca, gdzie zaczęło się od niewinnego naprawienia obcasa, a skończyło na nabyciu dwóch par przecudownych, prawdziwych, wąsko obcasowych butów do tanga... Nie miałam zamiaru paść ofiarą argentyńskiej komercji tak szybko. Wytrzymałam całe dwa tygodnie...Nie sposób jednak oprzeć się opływowemu kształtowi, zgrabnemu noskowi, filigranowemu obcasowi, czerwieni, złocie, srebrze tanecznych pantofli, które hipnotyzują małego Hipoctopusa swoją elegancją ilekroć ten mija zamyślony wystawę małego sklepiku o wdzięcznej nazwie Lola. Jestem więc teraz dumną posiadaczką dwóch przecudownych par wysokich obcasów...Nieważne, że kolejny miesiąc trzeba będzie przetrwać o chlebie i wodzie...

Ta ostania uwaga to był żart. Ręcznie robione buty do tanga są tutaj cztery razy tańsze niż w Hiszpanii. Dla zainteresowanych podaję szczegóły:
Lola Tango, Av. Independencia 506, San Telmo
Tel: 43616913
lola.tango2004@yahoo.com.ar


Na zdjęciu fragment wykafelkowanej ściany w San Telmo, niedaleko naszego domu. Oto jego tłumaczenie na polski:

"Malena śpiewa tango jak nikt inny
i w kazdym wersie zaklęte jest jej serce...
Byc moze gdzieś w dzieciństwie
jej głos skowronka
nabrzmiał ciemnym tonem zaułka"...


Todos los caminos llevan al tango...


La mañana de hoy, o más bien el mediodía, dado que otra vez me ha resultado imposible abandonar el templo del sueño al son del canto matutino del gallo, empezó de una manera bastante inocente con el viaje a la lavandería pública. Explico que en las casas que están en alquiler en Buenos Aires, las joyas como el frigorífico o la lavadora son unos lujos poco comunes. Tuvimos suerte con el primero, con la segunda no tanto, pero no importa porque por lo que he observado, la lavandería pública constituye cierto tipo de excursión obligatoria semanal para la mayoría de los habitantes de Av. Independencia. Entonces, por el camino, me encontré con mi abuelo favorito, el amante y apasionado del tango..., no, no es una buena definición de una persona que vive el tango a diario, respira el tango, que lo convierte en una filosofía de lo cotidiano. Estaba sentado en los escalones de un antiguo edificio, en plena faena de beber el mate de un artefacto típico destinado a esta tarea tan apasionante, contemplando al mundo y a los pasajeros de la vida del barrio de San Telmo a través del humo de la bebida no-alcohólica más popular en Argentina (aunque no proveniente de este país). Por supuesto, cada vez que me cruzo con mi querido señor, no pueden faltar reflexiones profundas sobre la vida, el baile y el tango, cómo no, independientemente del momento de día, del tiempo (últimamente vientos tipo pequeño huracán) o el humor de los dos. Y esta vez, mi futuro maestro propuso una curiosa tesis según la cual el tango cambiaba la manera de ver el mundo... Yoga a la argentina? Tai-chi? Ya veremos si el tango tiene el poder de meter en orden el mundo del pequeño Hipoctopus retorcido ya por nacimiento...(?)
Unos cuantos metros más abajo de la calle, esta vez en el taller de un zapatero, otro encuentro con el espíritu del baile del Río de la Plata, donde todo empezó con el inocente arreglo de un par de tacones usados pero muy queridos, y acabó con la adquisición de otro par de increíbles, auténticos, esotéricos, sutiles, elegantes, en fin... con un sinfín de cualidades, zapatos de tango. No tenía planeado ser víctima de lo comercial a la argentina tan pronto. Resistí dos semanas enteras... Sin embargo, no hay quien resista esta forma elegante, esta silueta puntiaguda, este tacón fino y esbelto, el rojo, el dorado, el plateado de un calzado de baile que hipnotiza al pequeño Hipoctopus con su gracia y elegancia cada vez que éste pasa ensimismado al lado del escaparate de la pequeña tienda con el evocador nombre de Lola. Así me he convertido en una orgullosa propietaria de un par de lindísimos tacones altos y finos... No importa que el mes que viene haya que vivir a pan y agua...

Lo último es una brooooma. Los zapatos de tango hechos a mano son aquí cuatro veces más baratos que en Europa. Si te interesa, puedes contactar conmigo o con la tienda:

Lola Tango, Av. Independencia 506, San Telmo
Tel: 43616913
lola.tango2004@yahoo.com.ar

Aquí os doy otras direcciónes de tiendas profesionales de zapatos y otros accesorios de tango... (Sí, sí, los hay...)

Tango Leike, Sarmiento 1974
tel. 0054 11 49 53 03 60
www.tangoleike.com
baires@tangoleike.com
En Italia:
info@tangoleike.com

www.yosoyasitango.com.ar
www.tangodancepants.blogspot.com
www.zorzal-criollo.com.ar
www.darcostango.com
www.tango8.com
www.lologerard.com
www.raquel-shoes.com
www.calzadossavalos.spaces.live.com



A oto Buenos Aires w wersji zespołu francusko-szwajcarsko-argentyńskiego Gotan Project, który gorąco polecam. / Buenos Aires en la versión del grupo franco-suizo-argentino Gotan Project que es muy recomendable

2008-10-22

Z wydarzeń wartych wzmianki w ciągu ostatnich dwóch dni: mieszkanie rozsypuje się na kawałki...Codziennie budząc się zadaje sobie pytanie: co nowego połamie się, zbije się, wyskoczy z zawiasów,odpadnie, etc. Natomiast zwieńczeniem moich niepokojów jest wielka nieznana: czy wybuchnie podgrzewacz gazu czy nie...No, ale po kolei. Z tym gazem nie żartuję. Właśnie przytrafiło mi się to wczoraj, kiedy próbowałam zapalić palnik ciepłej wody po uprzednim odkręceniu dopływu gazu. Niestety, zapomniałam o drobnym szczególe: kran z zimną wodą, docelowo ciepłą, nie może być odkręcony jednocześnie. Myślę, że utkwi to w mojej hipoctopusowej pamięci na zawsze, jako że lekki wybuch gazu rzucił mnie na przeciwległą ścianę, pozostawiając obudowę podgrzewacza przemieszczoną ku dołowi o dobry metr....Nic mi się ni stało, uspokajam,obudowa wróciła na swoje miejsce, ale przez chwilę mnie tak ogłupiło, że aż przysiadłam. Na kolejną katastrofę na miarę małego Hipoctopusa nie przyszło mu czekać zbyt długo. Łoże na, którym spoczywają jego zreumatyzowane członki zrobione jest z drewna. Według specjalistów, niepobejcowane, surowe drewno oddycha nawet po przerobieniu na mebel. W moim przypadku, wyżej wspomniany mebel tak się zasapał, że wydawszy ostatnie tchnienie, bezceremonialnie się załamał, patrz pękł w poprzek, czyniąc niemożliwym dalsze użytkowanie tego przybytku Morfeusza. Dobrze, że przynajmniej materac jest cały...
Na mojej liście potencjalnych zniszczeń znajdują się również możliwy rozpad mebli w salonie, które lepiej używać w razie absolutnej konieczności, nie wspominając jakichkolwiek zmian dekoracji w stylu feng shui.

Wczorajsza poranna burza, błyskawice i szarobure niebiosa sprawiły, iż miasto z dwunastego piętra wyglądało jak istne Gotham City... Już myślałam, że nie nigdy ponownie nie nastanie jasność, a tu proszę, kameleoniczna pogoda w Buenos potrafi sprawiać nie lada niespodzianki. Po południu, wszechobecne słońce znowu upiło San Telmo swoim blaskiem.


De los acontecimientos recientes que valen la pena mencionar: el piso se está cayendo a pedazos... Despertándome todas las mañanas me pregunto qué más se romperá, caerá a pedazos, saltará de las bisagras... pero la cumbre de mis ansiedades diarias es la gran incógnita: explotará el calentador de agua a gas...? No, no es broma. Es justo lo que me pasó hace poco mientras intentaba encender el artefacto después de haber dejado abierto el suministro de gas y el grifo de agua caliente a la vez... No sé si eso tuvo algo que ver con el posible siniestro, ya que supuestamente el grifo con lo que debería ser agua caliente, si la operación saliera bien, tenía que haber permanecido cerrado. Creo que aquel momento se quedará en mi memoria de Hipoctopus para siempre, teniendo en cuenta que una leve explosión de gas me había lanzado a la pared más cercana dejando la tapa del calentador desplazada un par de centímetros hacia abajo. No me pasó nada, tranquilos, sin embargo, el impacto me atontó tanto que tuve que sentarme.
El tiempo de espera para la siguiente catástrofe digna del pequeño Hipoctopus no fue largo. La cama sobre la que suelen reposar miembros doloridos y comidos por el reuma del viejo Hipoctopus está hecha de madera. Según los expertos, la madera cruda, sin barnizar, sigue respirando incluso después de haberse convertido en un mueble. En mi caso, parece que el pobre mueble aspiró tanto que efectuado el último suspiro y se partió como si nada... O sea, se partió a lo largo de una tabla haciendo imposible el futuro uso de este templo de Morfeo. Menos mal que el colchón sigue intacto.
En la lista de la posible destrucción está también la bastante probable desintegración de las estanterías en la sala, las que mejor no tocar salvo en caso de absoluta necesidad, ni pensar en cualquier tipo de cambio de la decoración al estilo de feng shui.

La tormenta matutina de ayer, los relámpagos y el cielo grisáceo contribuyeron a que la ciudad desde mi doceava planta pareciera nada más y nada menos que Gotham City... Creía que la luz no volvería nunca más, pero mira, el tiempo cameleónico de Buenos Aires puede dar sorpresas como pocas. A la tarde, el omnipresente dios sol emborrachó con su resplandor a San Telmo otra vez.

Hipopótamo vs. Hipoctopus

0 comentarios


Przedczoraj (20.10) były urodziny Małego Punka, które obchodzone zostały nader skromnie w jednym z baro-restauracji, który odwiedzony został już po raz kolejny, co poniekąd może go zaliczyć do miejsc gastronomicznych tzw. ulubionych. Urodziny natomiast stanowią doskonały pretekst do wzmianki o Hipoptamie, nomen omen, która już od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. Dziwny splot okoliczności, iż to właśnie Hipopótamo, na ulicy Brasil 401 w San Telmo, stał się chwilowo ulubionym siedliskiem małego Hipoctopusa? Jak każdy szanujący się bar-restauracja w Buenos Aires, Hipopótamo tchnie historią, a raczej historycznym eklektyzmem, co jednak stanowczo nie ujmuje mu wdzięku, co wyraża się w niezliczonych nawiązaniach ściennych do tanga oraz do włoskich przodków miasta. Oczywiście menu składa się z ulubionych przysmaków Argentyńczyków, czyli pizzy, makaronów, ravioli, milanesas (panierowany kotlet), supremas (milanesa z kurczaka), rogalików na słono z szynką, serem, cebulą, itd. No i z deseru godnego bogów Olimpu....Naleśnika z dulce de leche, czyli po naszemu, kakaowo kremowej ambrozji, która po prostu rozpływa się w ustach...(a tu wersja kolumbijska). Do tego słodki cydr, czyli lekki napój alkoholowy umiłowany przez naród baskijski. Tak więc kolejne wydarzenie upamiętniające narodziny przyszłego Noblisty celebrowano zostało pomyślnie, po raz pierwszy na innej półkuli, pośród wielkiego, białego hipopotama, małego Hipocotopusa (czyżby ta sama rodzina?) i niebiańskich pokus podniebienia dostarczanych przez biało-czarnego kelnera, któremu nigdy, ale to nigdy i nigdzie się nie spieszy, tak że uzbroicie się w cierpliwość, bo warto.


Dulce de leche en Hipopótamo 2008-10-12 Buenos Aires (San Telmotik Bocara)_0201 2008-10-12 Buenos Aires (San Telmotik Bocara)_0203 2008-10-12 Buenos Aires (San Telmotik Bocara)_0204 2008-10-12 Buenos Aires (San Telmotik Bocara)_0212 2008-10-12 Buenos Aires (San Telmotik Bocara)_0210 Dulce de leche en Hipopótamo

Hipopótamo vs. Hipoctopus


Hace algún tiempo, el 20 de octubre exactamente, se celebró de una manera excepcionalmente humilde el cumpleaños de Pequeño Punk. El sitio, un bar-restaurante, fue visitado otra vez, de modo que puede aspirar a la posición de favorito entre los sitios gastronómicos cercanos, y el cumple del amante de pantalón rojo y playeras bicolores resulta ser un pretexto muy oportuno para mencionar al Hipopótamo, una idea que lleva vagando por la mente del pequeño Hipoctopus desde hace cierto tiempo. ¿Será una coincidencia un tanto extraña que Hipopótamo (¿qué más si no?) se haya convertido de momento en la madriguera gastronómica del pequeño Hipoctopus? ¿La magia de los nombres? Al igual que cualquier restaurante respetado de Buenos Aires, Hipopótamo emana historia, o más bien cierto tipo de eclectismo histórico, lo cual aun así no le priva de su evocador encanto encerrado en las innumerables alusiones gráficas al tango y a los antepasados italianos de la ciudad. Por supuesto, el menú abarca tan sólo las delicatessen adoradas por los bonaerenses: pizzas, pastas, raviolis, milanesas (chuleta rebozada), supremas (milanesa de pollo), facturas, medialunas, tartas varias con queso, jamón y cebolla y.... un postre digno de los dioses de Olimpo: panqueques de dulce de leche, un manjar que se deshace solo en la boca. Para acompañar todo eso la sidra dulce, una bebida suave adorada por la tan cercana a mi corazón nación vasca. Así, el siguiente acontecimiento conmemorando el nacimiento del futuro Premio Nobel se celebró de manera agradable, por primera vez en el hemisferio sur, por primera vez junto al gran hipopótamo blanco, en frente del pequeño Hipoctopus (¿vendrán de la misma familia?) y entre las celestiales tentaciones del paladar proporcionadas por un amable señor en blanco y negro, pero quien nunca, absolutamente nunca, tiene prisa, de modo que sean pacientes porque vale la pena.

2008-10-20

Buenos Aires podzielone między Boca Juniors i River Plate

0 comentarios


Jak wszystkim powszechnie wiadomo piłka nożna wzbudza wielkie emocje wśród niektórych narodów świata, a w szczególności Włochów i co za tym idzie, zważywszy na liczbę włoskich emigrantów na przestrzeniach Pampy, oczywiście Argentyńczyków. Nie wspominając już Maradony, istnego półboga w rejonach Río de la Plata tudzież o wiele młodszego Messie'go. Dziś mały Hipoctopus miał okazję przekonać się na własnej skórze do czego zdolny jest kibic Boca Juniors. Jak co niedzielę, życie w Buenos wydajesię zamierać na czas meczu, a większość mieszkańców miasta przyklejona jest do ekranu odbiorników, jakichkolwiek i gdziekolwiek: barach, pizzeriach, na ulicach...No, ale aby zrozumieć zmagania kibiców z Buenos Aires, trzeba by w naprędce naszkicować mały przekrój społeczny tutejszych dzielnic. 2008-10-12 Buenos Aires (San Telmotik Bocara)_0150W olbrzymim skrócie, La Boca to dzielnica robotnicza, gdzie właśnie znajduje się sławny stadion La Bombonera i klub Boca Juniors. Palermo, Recoleta, Belgrano to dzielnice burżuazyjne, ludzi dobrze usytuowanych finansowo, taka Warszawka Buenos Aires powiedzmy wraz ze swoją drużyną River Plate . A zatem, przegrana klubu Palermo przekłada się w pewnym sensie na zwycięstwo proletariatu nad kapitalizmem. Jak to się objawia? W sposób nader argentyński...Otóż kibole Boca Juniors pakują się ile ich tam wlezie do samochodów i defilują ulicami zasięgu klubu River Plate, machając żołto-niebieskimi flagami ich i niemiłosiernie hałasując klaksonami zdezelowanych samochodów. Niestety, nie mogę tego poprzeć dowodem graficznym ponieważ zważywszy na ogólną euforię, moje defilowanie z aparatem było by nader ryzykowne, pomimo tego, że pochód samochodów wieńczył łańcuszek opancerzonych wozów policyjnych. Na wszelki wypadek zapewne, bo cała akcja przebiegła raczej spokojnie. Jednak wyobraźni jak dobić pokonanego wroga Argentyńczykom nie brakuje. I co na to nasi rodzimi zawodowi kibole? Brać przykład czy nie?


Buenos Aires Buenos Aires Buenos Aires Buenos Aires 2008-10-12 Buenos Aires (San Telmotik Bocara)_0194 Buenos Aires

A oto parę scenek z dzielnicy La Boca. Mówią one same za siebie. Niestety, jeszcze nie udało mi się uwiecznić żadnej ulicy w Palermo, żeby lepiej zrozumieć istotę rywalizacji tych dwóch drużyn. Fotki z Palermo w swoim czasie.

Arriba algunas imágenes del barrio La Boca. Las fotos hablan por si mismas. Por desgracia, todavía no he eternizado ninguna imagen de las calles de Palermo para que entiendan mejor ustedes y yo misma la naturaleza de la rivalidad de los dos equipos. Las fotos de Palermo algún día.


Buenos Aires dividido


Como es de sobra sabido, el fútbol tiene el poder de desencadenar unas emociones fuertes (e imprevisibles...) entre algunas naciones del mundo, sobre todo los italianos, a los que siguen, teniendo en cuenta el número de inmigrantes italianos en los campos de La Pampa, por supuesto, los argentinos. Ni siquiera voy a mencionar a Maradona, el antiguo semidios destronado, aunque todavía con bastantes poderes por aquí (recién nombrado director técnico de la selección argentina), o al mucho más joven Messi. Todos los conocen muy bien. Hoy, domingo, me fue dado comprobar con mis propios ojos de qué es capaz un hincha del equipo de Boca Juniors. Como cada semana, la vida en Buenos Aires parece congelarse durante la transmisión de un partido y la mayoría de sus habitantes está pegada a las pantallas de cualquier tipo y dondequiera: en los bares y a las ventanas de los mismos, pizzerias, calles... Pero para entender los sentimientos de los hinchas de Buenos Aires, habrá que hacer un repaso de la pirámide social de los barrios de aquí, aunque, en realidad ,yo no sé nada, todavía me queda un mar por descubrir. Entonces, resumiendo muchísimo, La Boca, donde se encuentra la famosa cancha La Bombonera, siempre ha sido un barrio obrero y el territorio del equipo Boca Juniors. En cambio, Palermo, Recoleta y una parte de Belgrano albergan en su mayoría a la alta burguesía, a los ciudadanos más adinerados, los "chetos", que dicen acá, y al club River Plate. Por lo cual, ¿será, en este caso, la victoria del proletariado sobre el capital? Y, ¿cómo se muestra esto? De una manera muy ¿argentina? Pues los hinchas de Boca Juniors se apilan en los coches y vehículos variopintos, desfilan por la calles del radio de culto de River Plate sacudiendo unas banderas azul- amarillas, con claro objetivo de dañar permanentemente los oídos de sus enemigos. Desafortunadamente, no puedo apoyar mi reflexión con una prueba fotográfica porque, teniendo en cuenta la euforia universal, mi desfile con una cámara de fotos habría podido resultar un tanto peligroso. Incluso con una caravana de carros blindados de la mitad de las existencias de la capital. Tan sólo por si acaso sin duda, ya que toda la acción se mostraba más bien pacífica (tratándose de hinchas de fútbol... ya me gustaría ver la confrontación de los hinchas polacos... ). Superan a todos con creces pero hay que admitir una cosa: a los porteños no les falta imaginación para rematar al vencido. ¿Tomar ejemplo o no?
PD. Algunas fuentes acreditadas me han revelado que los hinchas de River Plate no se quedan atrás si su equipo es el ganador. No me voy a convertir por nada del mundo en hincha de Boca Juniors. Pueden dormir tranquilos...