Istnieje w języku polskim pewne przysłowie, które wybitnie aplikuje się do małego Hipoctopusa: głupi ma szczęście. Tak, to ja... Już wyjaśniam. Moją nową miłością, na razie jeszcze nieodwzajemnioną, jest tango. Będąc w stolicy owego tańca postanowiłam zgłębić tajniki jednego z najbardziej zmysłowych zawirowań w parze w tej części świata, a może i na całym świecie. Jak już wspomniałam wcześniej, momentem przełomowym w poszukiwaniu drogi ku tangowej nirwanie stało się rozpoczęcie przypadkowej pogawędki z przemiłym panem, nazwijmy go Salvador. Otóż, Salvador, cały czas z nieznanych mi powodów, postawił sobie za punkt honoru przekazać mi wszelkie tajniki tego wspaniałego tańca. A zatem, niemal codziennym zajęciem małego Hipoctopusa jest łyk mate z Salvadorem i mała rundka po parkiecie w rytm Quirogi i Maizani, Francini i Pointiera, bądź d'Arienzo i Maure w niesamowitym XIX wiecznym budynku za rogiem, gdzie zwykle odbywają się milongi i lekcje tańca, przyciągające przeróżne przekroje wiekowe. Na każdym kroku dowiaduję się od Salvadora czegoś nowego, to o tangu, to o budynku, to o nim samym. Z ostatnich ciekawostek, ten neoklasycystyczny wytwór należał niegdyś do rodziny nikogo innego jak przesławny Che Guevara, a sam Salvador wdzięcznie pozuje w pozie tanga na pocztówkach w pobliskim kiosku. Nie wspomnę mojego zdziwienia i niedowierzania kiedy dowiedziałam się kim tak naprawdę jest mój maestro. Doprawdy, nie zasługuję na takie zaszczyty. Aby mi udowodnić, że może jednak tak, Salvador zaprosił mnie w zeszłym tygodniu do prawdziwej milongi,do klubu Gricel gdzie średnia wieku wynosiła jakieś 50 lat. Doprawdy, miłe jest życie staruszka. Czułam się tam jak noworodek i stanowczo wyróżniałam się na tle wygarniturowanych starszych panów, zwiewnych tunik i dziesięciocentymetrowych obcasów kunsztownie przygotowanych pań. Jak to ostatnio bywa, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, nagle znalazłam się między crème de la crème tanga: wszyscy towarzyszący mi przy stoliku panowie okazali się nauczycielami tańca, podróżującymi niegdyś, w czasach glorii i świetności (ich czy Europy?), po Europie z misją szerzenia tanga na cały świat. Trzeba im jednak przyznać: może gracja już nie ta sama, ale cięty język bez jakichkolwiek tabu stanowczo nie został nadgryziony przez ząb czasu. Nieodżałowany pozostał fakt nieskorzystania z tak wspaniałej okazji zawirowania na parkiecie z trzema wirtuozami, jako że moja znajomość kroku podstawowego jest nikła, ale nie tracę żadnej okazji ku pilnej nauce pod okiem maestra. O, moi przyjaciele z Kraju Basków, zwariowani ostatnio na punkcie tanga gwoli wyjaśnienia, byłby to dla Was istny raj!







Maestro y Margarita, la versión en castellano
Maestro y Margarita
Hay un dicho en la lengua polaca que podría aplicarse perfectamente al pequeño Hipoctopus: el tonto tiene suerte, con su equivalente español: todos los tontos tienen suerte... Mira, tampoco somos tan distintos... Pero vayamos al grano. Sí, el tonto soy yo, obviamente. Ya me explico. Tango es mi nuevo amor, aunque de momento no correspondido. Como ya estoy aquí, sería un pecado no adentrarse en los misterios de uno de los giros en pareja más sensuales en esta parte del mundo, o quizás en todo el planeta, me arriesgaría a constatar. Como había mencionado antes en algún sitio del blog, el momento clave en la búsqueda del nirvana tanguero, empezó con una casual charla con el reamable señor llamado, digamos, Salvador. Entonces Salvador, todavía por motivos absolutamente desconocidos por mi, decidió desvelarme todos los secretos de este baile tan maravilloso. Desde aquel momento, la faena casi diaria del pequeño Hipoctopus es un sorbo de mate en el porche de su casa y una pequeña ronda en el parqué al ritmo de Quiroga y Maizani, Francini i Pointiera o d'Arienzo i Maure en un fantástico edificio del siglo XIX a la vuelta de la esquina, donde habitualmente se forman las milongas e imparten clases de tango que atraen cualquier edad y condición social por lo que veo. A cada paso Salvador me revela algo sorprendente, sea sobre el tango, el edificio o finalmente sobre sí mismo. Nuestro último cotilleo lo llevó a recordar que esta creación neoclasista que es la milonga, el edificio, pertenecía en sus tiempos de gloria nada más y nada menos que a la familia del famoso Che Guevara. Sobre sí mismo, Salvador logró recordar que sí, efectivamente, adorna las postales en la pose de tango en algunas imágenes que se venden por San Telmo. No hace falta mencionar mi asombro cuando supe quién era en realidad mi maestro. De verdad, no me merezco tanto honor. Sin embargo, para demostrarme que tal vez sí, Salvador me invitó a una verdadera milonga, Gricel, donde la media de edad rondaba los 50 años. Primero, me sentía allá como un bebé, y segundo, un poco fuera de lugar al lado de aquellos señores en sus mejores trajes, túnicas flotantes y tacones de 10 centímetros de las señoras detalladamente preparadas para la ocasión. Como es de costumbre últimamente, de repente me encontré entre la crème de la crème del tango: todos los que se sentaban en la mesa conmigo y con el encantador Salvador, o sea, sus amigos desde hace siglos, me imagino, resultaron ser profesores o profesionales de tango que solían viajar por el viejo continente en sus tiempos de gloria (de ellos o de Europa?) con la misión de difundir el tango por todo el mundo. Hay que admitirles una cosa: quizás la gracia ya no es la misma pero la gracia verbal, desde luego, no se ha dejado roñar por el paso del tiempo en absoluto. Dado el hecho de que mis conocimientos de tango son tan escasos, aunque no pierdo ninguna oportunidad para el estudio diligente bajo la perspicaz mirada de mi maestro, no puedo superar el no haber aprovechado esta oportunidad tan magnífica de volar por los suelos de la milonga con los virtuosos bonaerenses. Aquí hay que aclarar una cosa: los que van a la milonga sí que saben bailar... Todo lo demás no vale... Pero todo a su tiempo. Ay! mis queridos nuevos adeptos del tango en Euskadi, esto sería un paraiso para todos vosotros...
0 comentarios:
Publicar un comentario