W piątek dany nam był zaszczyt uczestniczenia w naszym pierwszym asado po argentyńsku, a to wszystko to za sprawą niezniszczalnego Maria, który baluje do białego rana niezależnie od dnia tygodnia, a potem godzinami przemierza ulice Buenos, w niezliczonych środkach transportu publicznego, aby wreszcie dotrzeć do domu. Gdzie? Tego nikt nie wie. Otóż przemiły, argentyńsko przezabawny Mario, postanowił wtajemniczyć nas w innym stopień świadomości: zaprosił nas na asado, poza miasto, abyśmy odetchnęli większa przestrzenią i w końcu zbratali się z ludem. Wyjaśniam, iż asado, to rodzaj grilla o wydźwięku wybitnie socjalnym, zwykle na tarasie, z masą mięsa grillowanego w specjalnie do tego przeznaczonym piecu, zalewany winem, tudzież fernetem z cola (fernet, gorzkawy napój wysokoprocentowy, bardzo popularny w Argentynie). Całe to tło służy miłej towarzyskiej rozmowie na tematy różne, tańce oraz grze na instrumentach przeróżnych (jak wskazuje ostatnie zdjęcie poniżej).
No, ale po kolei. Nasza odyseja rozpoczęła się już w metrze, bo dotrzeć do Ramos Mejia, małego miasteczka na peryferiach stolicy to była sztuka. W Argentynie wiele rzeczy zadziwia przeciętnego Europejczyka. Są to drobiazgi, ale jednak nie do pomyślenia w naszych rejonach. Jedne wybitnie denerwują, drugie mile zaskakują. Powszechnym problemem w Buenos Aires jest brak monet peso, a więc są one na wagę złota i każdy mieszkaniec miasta skwapliwie kolekcjonuje owe centavos jak skarby, aby korzystać z luksusów argentyńskiego transportu publicznego: metra i autobusów, w których banknotów nie poważają. Na stacji metra, zwanego tutaj subte (od subterráneo, podziemny) ustawiwszy się grzecznie w kolejce, miły pan pokazuje nam otwarte przejście do metra. Zdziwienie...-Czemu to? -Bo, nie ma monet...Nawet jeśli płaci się banknotem , to i tak nie można wydać reszty, a zatem za darmo. Miły to gest w stronę zwykłego obywatela. W Europie byłoby odwrotnie. Po pierwsze, nie zabrakłoby monet, po drugie można by zapłacić banknotem, a że reszty nie ma, to już nie nasz problem, a za darmo ma nic...W metrze stuletnie wagony, z drewnianymi ławkami...
Kolejny etap podróży, to kilometrowa kolejka po bilet na pociąg, tu już monet nie brakuje...Pociąg jak to pociąg, ale ten argentyński skrywa pełno tajemnic. Mario, znając nasze gusta, przezornie poprowadził nas do sedna sprawy- wagonu dla rowerów, nie dla siedzących gdzie zbierała się cała okoliczna śmietanka: wędrownych grajków, młodzieńców sączących piwo z wielkich butli i popalających marysię, panów w średnim wieku obnażających swoje nieistniejące co prawda, wdzięki śpiewacze, twarze wszelkiego koloru, najróżniejsze rysy, postury, odzienie. Jednym słowem: wesoły wagon, brakowało mi tylko partyjki pokera i zakładów na kolejny mecz Boca Juniors versus River Plate. Zainteresowanie stronami było obopólne i prawie zaprzyjaźniliśmy się z miłymi młodzieńcami ofiarowującymi nam piwo z gwinta...
Po godzinnej prawie przeprawie w tych to okolicznościach, dotarliśmy do naszego przeznaczenia, tzn. jeszcze tylko brakowało jakieś 10 przecznic do przemaszerowania, no ale tutaj to drobiazg, średnio daleko jak mawiając co niektórzy tutaj. Nabywszy po drodze kolejną butelkę wina, uzbrojeni po zęby, triumfalnie wkroczyliśmy na nieznajomy teren. Po krótkiej wymianie formalności z jakimiś dziesięcioma osobami, przeszliśmy do rzeczy, czyli do otwarcia pierwszej butelki. A potem, losy potoczyły się już same, a towarzystwo podzieliło się na obóz tarasowy i parterowy, a że ja będąc w tym ostatnim, dotarłam na szczyt, kiedy z asado pozostało marne skrzydełko, a więc moja konkluzja brzmi: moje pierwsze asado bez sprobowania czegokolwiek mięsnego, było genialne.
Parę godzin później, we wczesnych godzinach porannych, przemili organizatorzy asado postanowili przybliżyć nas do autobusu, co oznaczało odyseję powrotną. Soraya i ja, z racji naszej delikatnej kondycji płci niby słabej, dostąpiłyśmy zaszczytu podróżowania w szoferce, a cała reszta osobników męskich, została zgodnie załadowana na plandekę, co stanowczo wyglądało nie jak Buenos Aires, ale jakieś odległe miasteczko w Meksyku, gdzie ten środek masowego transportu stanowi widok nader codzienny. Wydaje mi się, ze po dwóch godzinach dotarliśmy w końcu na Av. Independencia. Nie muszę oczywiście wspominać, że kolejny dzień, sobota, spędziliśmy wykończeni, uwaleni na łóżku, słuchając nostalgicznego tanga, a w tą i z powrotem... Salud!
Barbacoa a la argentinaOh, queridos amigos hispanohablantes en Euskal Herria, no os imagináis qué trabajo supone mantener un blog bilingüe! Vaya ejercicio para mis pobres neuronas. Los que tienen ganas, podrían lanzarse a la aventura de hacer algunos comentarios aunque, ya sé, es un quilombo, como dicen por acá, porque hay que registrarse.
Bien, os sigo contando que el viernes pasado nos fue concedido el honor de participar en el primer asado o parillada, como prefieren algunos, a la argentina. Todo ello gracias al indestructible Mario que suele celebrar fiestas varias hasta la madrugada misma independientemente del día de la semana, para luego recorrer el interminable laberinto de calles de Buenos Aires, en los interminables medios de transporte público para al final alcanzar el dulce hogar. ¿Dónde? Nadie lo sabe. Entonces, el reamable, gracioso a-la-argentina Mario decidió hacernos entrar en otro grado de conciencia invitándonos a un asado, fuera de la ciudad, para que por fin pudiéramos aspirar otros aires y fraternizar algo más con el pueblo argentino.
Empecemos por el orden cronológico de nuestras peripecias por el hemisferio sur. Nuestra odisea comenzó en el Río de la Plata... No, es una broma, homenaje a Les Luthiers... Entonces, comenzó en el subte, metro de aquí, para alcanzar Ramos Mejia, una pequeña ciudad periférica de la capital. En Argentina hay muchas cosas que sorprenden al europeo medio, unos detalles difíciles de imaginar por nuestras tierras, sean polacas o vascas. Algunos de ellos te hacen subir por las paredes, otros te hacen quedar perplejo en el buen sentido, lo cual es raro, aunque resulta muy agradable. El problema común en Buenos Aires es la falta de monedas de pesos, por lo cual valen oro, y cada ciudadano de la capital parece coleccionar con infinita paciencia esos preciosos centavos para poder aprovechar los lujos del transporte público argentino, mayoritariamente el metro, el tren y el autobús en la capital, en los cuales los billetes de pesos parecen un crimen. Una de estas cosas sorprendentes fue la llegada a la entrada al subte donde, después de habernos metido como Dios manda en la cola, el amable trabajador de la institución nos muestra la entrada abierta al metro. Sorpresa... -¿Pero por qué?, indago yo como siempre, -Por que no hay monedas... Incluso pagando con el billete, no se puede devolver el cambio, entonces gratis. Un gesto amable para con un humilde ciudadano. En Europa sería al revés. Primero, no faltarían monedas, segundo, se podría pagar con el billete; ¿no hay cambio? Aaaa, no es problema nuestro...
En el subte algunos carros tienen cien años (de soledad fijo que no serán) y los bancos de madera. Me encantan....
La siguiente etapa del viaje resultó en una cola kilométrica para sacar el boleto de tren. Aquí las monedas no escasean...
Un tren es un tren, no obstante, el argentino abriga muchos misterios. El precavido Mario, conociendo nuestros gustos, nos llevó directamente al meollo: el furgón, un carruaje para las bicicletas, un espacio abierto, sin asientos, donde se reunía lo más selecto de los alrededores. Músicos ambulantes, jovencitos sorbiendo cerveza de las litronas entre los humos blancos con un fuerte aroma vegetal, señores de mediana edad exhibiendo sus inexistentes, pero bueno, dotes vocales, caras de cualquier color, rasgo, postura, vestuario. En una palabra: happy tren... Tan sólo faltaban detalles como una mesita para la partida de póker o las apuestas para el siguiente partido de Boca Juniors versus River Plate (creo que nada perdido en el siguiente viaje). El interés fue recíproco por ambas partes y casi nos hicimos amigos con los amables jovencitos que nos ofrecían la cerveza del porrón...
Después de un periplo en estas circunstancias de media hora, por fin llegamos a nuestro destino. O sea, sólo nos faltaban unas 10 cuadras andando, pero aquí es un detalle, está medio lejos, como quien dice. Armados de otra botella de tinto, entramos triunfadores a un terreno desconocido. Después de un corto intercambio de formalidades con unas diez personas, pasamos al grano, o sea, a la apertura inmediata de la primera botella. Superado este momento crítico, la situación se desenvolvió sola, y la compañía se dividió en el campo de arriba (la terraza) y el de abajo (la cocina), y yo, dado el hecho de que el artefacto para el asado se encontraba arriba, y que me encontraba en el último campo, llegué a la cima cuando tan sólo había quedado una miserable ala de pollo, de modo que la conclusión es la siguiente: mi primer asado, pese a no haber probado nada de esa famosa carne argentina, estuvo genial, bárbaro como dirían por acá. Y otra: quien no corre, no come (el asado).
Unas horas más tarde, casi con el sol levante, los amable anfitriones de la casa decidieron acercarnos al colectivo, lo cual significó sólo una cosa: el principio de la odisea de vuelta. A Soraya y yo, dada nuestra supuesta delicada condición de mujer, nos fue concedido el honor de viajar en la cabina, junto al chófer, y todos los demás representantes del sexo masculino subieron, por unanimidad, a la parte trasera de la camioneta. Aquella imagen no fue Buenos Aires. Se parecía más a un pueblecito lejano de México donde este medio de transporte masivo supone un cuadro cotidiano. Creo que llegamos a la Av. Independencia unas 2 horas más tarde y no hace falta añadir que el día siguiente, el sábado, lo pasamos exhaustos, tumbados en la cama, escuchando un tango nostálgico una y otra vez... Conforme con el estado anímico que puede proporcionar un asado un día después.
Las fotos indican el desarollo de la situación...